Nie mogłam się powstrzymać,więć zamieszczam
PAMIĘTNIKI Z HAMATY
Wypad miałem zaplanowany i wykupiony od dawna. Cieszyłem się jak dziecko na samą myśl o zbliżającym się wydarzeniu, szczególnie, że miałem je w głowie od prawie pół roku, kiedy to kilka dni po operacji rekonstrukcji więzadeł mój rehabilitant, obecnie przyjaciel (większość z Was wie dokładnie o kim mowa) zapowiedział, że w październiku lecimy razem na kite'a... Wtedy wydawało mi się to abstrakcją. Moje opuchnięte kolano, szwy, kule do chodzenia, cholerny ból każdego dnia i każdej nocy. Wszystko to nie wprawiało mnie w optymistyczny nastrój, a już zdecydowanie nie przekonywało do możliwości nauki pływania na kajcie w ciągu tak krótkiego czasu. Jednak w miarę mijających miesięcy, uruchomienia jazdy na rowerze po pierwszych dwóch, morderczej rehabilitacji pod czujnym okiem Adasia (bo o nim mowa powyżej), powoli docierało do mnie, że cały ten pomysł z wypadem do nieznanej mi wcześnie Hamaty w Egipcie, staje się coraz bardziej realny. I kiedy do terminu wylotu brakowało zaledwie jednego dnia, dowiedziałem się, że planowane są bardzo ważne negocjacje w mojej firmie, a co za tym idzie, nigdzie nie mogę lecieć... Myślałem, że wyjdę z siebie i stanę obok, no ale jak mus to mus... Polecieli, a ja zostałem wkurzony i zrezygnowany. Co gorsza już następnego dnia, a był to poniedziałek, okazało się, że owe negocjacje oczywiście przesuwają się w czasie o dobre kilka tygodni i mogłem spokojnie udać się na stracony przed chwilą urlop. W tym momencie szlag mnie niemal trafił... Siedziałem tak zrezygnowany w garniturze u moich przyjaciół i kompletnie załamany wyrzucałem z siebie frustracje. Nagle padło hasło: doleć do swojej ekipy! W pierwszej chwili zaśmiałem się tylko, ale zaraz potem coś zaskoczyło, coś mnie postawiło w pion. Jasne! Czemu nie? Chwilę później wiedzieliśmy (dzięki znajomej z biura podróży), że we wtorki, a był właśnie poniedziałek godz. 22:00, latają czartery jedynie do Sharmu, a to trochę nie po drodze do Hamaty, która leży na wybrzeżu Egiptu niemal pod granicą z Sudanem. Wtedy wiedziałem o tym miejscu niewiele więcej, niż to, że jest tam godzina do przodu w stosunku do czasu kairskiego (tak zwany Hamata Time), że gdy w Dahabie, czy El Gounie pływają w piankach, to w Hamacie jest nadal za gorąco nawet na same boardshorty, i że nie ma lepszego miejsca do nauki kite'a. Tym bardziej wzbierała we mnie chęć dotarcia tam za wszelką cenę. Tak więc samolot do Sharmu był osiągalny, choć nadal nie wiedziałem, czy są bilety i tak naprawdę co dalej po wylądowaniu na Synaju, gdyż lądem przestałem liczyć dystans do pokonania przy 1100ym kilometrze... Z werwą zaatakowałem internet i już po chwili dokopałem się do portalu informującego o połączeniu morskim między Sharm el Sheikh, a Hurghadą, a stamtąd dotarcie do Hamaty było już kwestią kilku godzin autobusem. Pojawiła się szansa na sukces misji. Prom z Sharmu był w dobrej cenie i płynął według informacji w necie 1,5h! Super! Pozostała kwestia biletu na samolot, a ten mogłem zdobyć jedynie na lotnisku, czyli musiałem o 3:00 rano dotrzeć na Okęcie... Pojechałem do domu i zacząłem się zastanawiać, czy aby nie jestem za bardzo walnięty... Mijały godziny, a ja nadal patrzyłem w tv i analizowałem wszelkie za i przeciw. O 2:00 padła decyzja. Jadę. Spakowałem się w 20minut i popędziłem na lotnisko w nadziei, że nie będzie biletu. Był. Ostatni, ale był. Czekał na mnie skubaniec. Po dość długich negocjacjach kupiłem przelot do Sharmu za kilka stówek i... poleciałem. O 9:00 byłem w Sharmie jedynie z małym plecakiem i niepewnością na twarzy. Walka rozpoczęta. Po kolejnych 20minutach symultanicznych negocjacji z kilkoma taksówkarzami, półgodzinnym kursie taryfą, stanąłem przed stróżówką na portowym nabrzeżu, gdzie usłyszałem najbardziej zaskakujące zdanie tego poranka: Prom do Hurghady nie pływa od dwóch lat. Zamarłem. Jak to??? Nie dalej jak wczoraj wieczorem sprawdzałem na aktualnej stronie armatora i wszystko się zgadzało! I to był 1szy moment zwątpienia... Oto jestem na odludziu pod Sharmem, ponad tysiąc kilometrów od celu, a moja taksówka właśnie odjeżdża. Rzutem na taśmę dopadłem do klamki pojazdu i wskoczyłem do środka wrzeszcząc do kierowcy, by wiózł mnie do najbliższego biura miejscowych llinii lotniczych. Chwilę później wchodziłem do siedziby Egyptair, gdzie czterech lokalesów w garniturach podniosło na mnie zaskoczony obecnością potencjalnego klienta wzrok. Nieśmiało podszedłem do jednego z okienek i zadałem cicho pytanie o połączenie lotnicze z Marsa Alam (lotnisko najbliżej Hamaty). Kolejne 2 minuty były baaardzo długie. Gdy pracownik biura oderwał w końcu wzrok od ekranu monitora i spojrzał na mnie, zamarłem. Gdy wypowiedział słowa o dostępnym bilecie za rozsądne bardzo pieniądze i godzinie odlotu za 45 minut od teraz, czas zaczął zasuwać innym tempem. Chwilę później płaciłem w kasie za bilet, a jeszcze moment potem wskakiwałem znów do taksówki, która w zastraszającym tempie zawiozła mnie w pozycji "na pająka" z powrotem na lotnisko. Złapałem samolot i dopiero gdy zapiąłem pas bezpieczeństwa na pokładzie, to lekko się wyluzowałem. Jest. Lecę. Lecę do Marsa Alam. To nic, że przez Kair (...) co wyczytałem dopiero na bilecie, bo wcześniej jakoś ten fakt do mnie nie dotarł. W tym momencie mogłem lecieć choćby przez Honolulu, byle dotrzeć do tajemniczej Hamaty znanej jedynie z opowieści Adama.
I tak po zaledwie 13h od wylotu z Warszawy moja stopa dotknęła płyty lotniska w Marsa Alam. Pozostał ostatni etap, ten najłatwiejszy. Asia z Jovi załatwiła busa z KiteVillage, naszego docelowego spotu pod Hamatą. Gdy odbywałem finalną podróż było już ciemno i droga przez 3h wyglądała jak jedno wielkie deja vu... Co się ocknąłem z drzemki, po lewej widziałem pustynię, po prawej pustynię, a przed sobą prostą jak drut drogę. Budziłem za każdym razem kierowcę. I tak bez końca. Znowu zasnąłem. Obudziłem się pod hotelem. Nie wierząc w powodzenie misji przeszedłem przez recepcję i dotarłem nad basen, gdzie cała ekipa spojrzała na mnie z zaskoczeniem i z niedowierzaniem zaczęli kiwać głowami. Tak, tak, pomyślałem. Dałem radę. Dotarłem na tak zwany rympał i to w niecałe 20h. Czekała na mnie pizza z kolacji, bo poszła fama, że może faktycznie jakiś wariat dotrze sam do celu. I wtedy poczułem klimat Hamaty pierwszy raz. Wiedziałem, że jestem we właściwym miejscu i wśród właściwych ludzi. Wszyscy dotarli na ten kraniec Egiptu w jednym celu: przeżyć niezapomnianą przygodę na kajcie. Napięcie przed kolejnym dniem sięgało zenitu. Nie mogłem się doczekać pierwszego wrażenia po transferze na spot...
Po szybkim i pysznym śniadaniu w hotelowej restauracji z widokiem na morze, wskoczyliśmy na tył pickup'a i popędziliśmy 7km asfaltową drogą w stronę KiteVillage, naszej bazy. Mijając zaledwie kilka budynków, niewielki szpital, szkołę i parę bliżej niezidentyfikowanych obiektów, dojechaliśmy na miejsce i chwilę potem przekroczyłem pierwszy raz bramę spotu. Klimat był niesamowity. Jak okiem sięgnąć rozpościerał się idealny, piaszczysty akwen idealny do kajtowania. Nie jakaś rafa, głęboka woda, fale. Idealnie gładka tafla wody, fantastyczny ciepły wiatr i pół metrowa głębokość na obszarze kilku km kwadratowych. Idealne warunki pomyślałem. Gdy nacieszyłem wzrok rozpoczął się briefing. W pigułce poznałem wszystkie zasady w bazie, co przekonało mnie z miejsca o tym, że jestem w dobrych rękach. Tu bezpieczeństwo jest na pierwszym miejscu i przy zachowaniu się zgodnie z obowiązującymi zasadami, nic nie może się wydarzyć. Moja przygoda z kajtem właśnie się rozpoczynała i byłem absolutnie pewien, że jestem w najwłaściwszym do tego miescu na ziemi. A co działo się przez kolejne dni? To już inna historia, ale finał jest taki, że Hamata otworzyła w moim życiu kompletnie nowy rozdział i pozwoliła poznać fantastycznych ludzi, których przyjaźń cenię sobie najbardziej i dziś jestem absolutnie pewny, że do Hamaty będę wracał zawsze, gdy tylko będę miał taką możliwość. Kitesurfing to mistyczne doświadczenie i wszyscy, którzy uprawiają ten sport, a także ci, którzy dopiero myślą o ropoczęciu przygody z kajtem, wcześniej czy później zakochują się w nim bez pamięci, a to z kolei łączy nas wszystkich w jedną zgraną ekipę, którą śmiało można nazwać rodziną.
Pozdrawiam wszystkich i do zobczenia w Hamacie, lub na innych spotach
relacja:Maciek (JOVI Pro Management)