Myślałem, że w tym topicu już nic nie będę pisał, ale brak czasu (mam nadzieję chwilowy

) na wyjazd na nadmorskie spoty uniemożliwia mi szlifowanie umiejętności przy równym nadmorskim wietrze
Ogromne ciśnienie na pływanie powoduję że atakuję moje rodzime jezioro, a tu wiatr niestety nie jest tak łaskawy!!!
Jez. Duże - Żnin - zejście od NW
zejście od SE
...a to efekty pływanka w dniu 29.05.2008
Jako, że pierwszy raz udało mi się "zaliczyć" moje rodzime jezioro, więc PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY
Wiatr był on-shore, więc w miarę silny i dość

równy, co pozwoliło mi zaliczyć parę chwil sowitego pływanka. Mogłem zaliczyć ten dzień do jednych z bardziej udanych w swoich poczynaniach, bowiem w jednym dniu pokonałem niezbyt przyjazne warunki śródlądowego kajtowania oraz akcje typu restart na głębokiej wodzie !!!
Wczoraj, tj. 05.07.2008 podjąłem kolejną próbę.
Wiatr był NW, czyli dla zejścia od łąki typowo off-shore. Gdy wchodziłem na deskę, wiatr był dość równy i w miarę silny(12-14 knt), więc umówiłem się z moimi "beach boy'ami", że w razie gdybym wypłynął, a nie dał rady wrócić z jakiegoś powodu z powrotem, spłynę halsami na przeciwległy brzeg, a oni podjadą tam autem i mnie odbiorą.
Wyskoczyłem na wodę i bez problemu wszedłem w ślizg wypływając lekkim baksztagiem wgłąb akwenu.
...i stała się to, czego się obawiałem - wiatr osłabł i stał się nierówny. Przeczekałem parę chwil w nadziei, że znów zyska na sile, ale moje nadzieje okazały się płonne
Postanowiłem więc dohalsować się do lewego brzegu, gdyż wejście choćby w chwilowy ślizg okazało się być już niemożliwe. Jednak i ta sztuka do najłatwiejszych nie należała, bo wiatr stał się wyjątkowo wredny, raz słabnąc tak, że aby nie spadł do wody musiałem pompować środkową linką, to znów powiewało tak, że momentalnie kajta wynosiło mi za głowę, gdzie klapił i kozły wywijał
Tak więc prowadziłem tę nierówną walkę przez około pół godziny, powoli zbliżając się do lewego brzegu, od czasu do czasu mocząc kite'a w wodzie , restartując to z jednej, to z drugiej krawędzi.
W końcu doszło do tego, że kajt się przewinął i za chiny nie szło już nic zrobić. Sciągając lewą linkę powoli spływałem sobie z kitem w wodzie do brzegu, płynąc jednocześnie stylem "jednorękiej żabki"
Na brzeg wyszedłem ok. 800 m od miejsca startu, przedzierając się jeszcze ze zwiniętym kajtem i dechą, niczym Indiana Jones, przez zielsko wodne, sitowie i krzaczory.
W tym dniu nabrałem pokory wobec wiatru i jeziora, ale także poczułem satysfakcję z tego, że mimo dość nieciekawego położenia i perspektywy spływania z wiatrem 2 km - nie wpadłem w panikę i spokojnie dążyłem do osiągnięcia zamierzonego celu, którym w tym przypadku było osiągnięcie stałego lądu pod stopami
Jak to mówi stare porzekadło:
"Osraj się, a nie daj się!!!"
Heeej!!!